Doktór i de Villefort odwrócili się ku drzwiom i ujrzeli na progu stojącego Morrela — bladego, w najwyższem uniesieniu rozpaczy.
Jak się tam znalazł. Rzecz się tak miała:
O zwykłej swej godzinie, bocznem wejściem, jak zazwyczaj, wszedł Morrel do Noirtiera.
Zdziwiło go to, iż drzwi zastał otwarte, udał się więc sam na górę, nie czekając na służącego, który zawsze oczekiwał na niego, aby go zaprowadzić do starca.
Cała służba jednak już uciekła.
Morrel nie miał żadnego powodu być niespokojnym; Monte Christo przecież zaraz po wypadku przyrzekł mu, iż Walentyna żyć będzie — i żyła. Żyła już cztery dni i czuła się coraz to lepiej. Co wieczór mówił mu to hrabia; to samo potwierdzał, co rano, Nortier.
Nienormalna cisza, panująca w całym domu, zastanowiła go jednak, z drżeniem więc już podążał dalej, znajdując wszędzie drzwi stojące otworem.
Drzwi do pokoju Noirtiera również stały otworem.
Gdy wszedł do jego pokoju, zastał go na zwykłem miejscu, siedzącego na krześle; błędny jego wzrok wszelako wyrażać się zdawał ogromną trwogę, wrażenie to potęgowało się jeszcze niezwykłą bladością twarzy.
— Jak zdrowie pańskie? — zapytał młodzieniec, którego również ogarniać zaczęła podświadoma trwoga.
— Dobrze — dał odpowiedź starzec przymknięciem oka, lecz wyraz oczu tych jeszcze boleśniejszy wyrażał niepokój.
— Pan czegoś chcesz, widać, czegoś potrzebujesz? — zapytał Morrel — może każesz przywołać służącego?
— Dobrze — wyraził Noirtier.
Morrel pociągnął za sznurek od dzwonka, raz, drugi, i trzeci — lecz bez rezultatu, służący nie przychodził.
Zwrócił się wtedy ponownie do starca, na którego twarzy coraz okropniejsze malowało się przerażenie.
— Co ci jest, panie? — zawołał wkońcu młodzieniec — Walentyna może?... Walentyna!!
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.