Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

ze dwa, trzy dni najwyżej. Postarać się muszę o parę listów polecających, jak również zebrać nieco wiadomości o warunkach, w jakich mi przyjdzie żyć.
— Dobrze, na wszystko zgadzam się, że zaś żadnych rzeczy nie mamy przecież, więc jadę natychmiast — rzekła Mercedes, owijając się w czarny szal kaszmirowy — idźmy, jestem gotowa do drogi.
Albert zebrał papiery, schował je do kieszeni, następnie zadzwonił na służącego, by wziął należne gospodarzowi trzydzieści franków i wyszedł wraz z matką.
Na schodach spotkali się z jakimś mężczyzną, który na szelest jedwabnej sukni odwrócił się nagle.
— To Debray! — rzekł cicho do matki Albert.
— A ty co tu robisz, Morcefie? — zapytał sekretarz ministra.
Albert drgnął. Nie nazbyt przyjemne dla niego było to spotkanie.
— A, przepraszam cię, mój drogi, nie zauważyłem, iż jesteś w towarzystwie — zawołał Debray, widząc iż były przyjaciel nie odpowiada na jego zapytanie.
Albert odgadł ukryty sens słów Debray.
— Matko — rzekł — to pan Lucjan Debray, były mój przyjaciel.
— Dlaczego „były“? — zawołał pan sekretarz — co to ma znaczyć?
— Dlatego, panie Debray, ponieważ ja dziś nie mam już przyjaciół, a nawet mieć ich nie chcę, mieć ich nie powinienem. Panu zaś jestem mocno obowiązany, iż mnie raczyłeś poznać.
Debray wybiegł wtedy po schodach na górę i pochwycił rękę Morcefa.
— Wierzaj mi, Albercie drogi — rzekł ze wzruszeniem, może zresztą pozornem — iż bardzo żywo odczułem nieszczęście, jakie spadło na twą szanowną matkę i na ciebie. Byłbym szczęśliwy, gdybyś pozwolił pomóc sobie.
— Dziękuję bardzo panu — odpowiedział Morcef z uprzejmym uśmiechem — mimo dość przykrego położenia, w jakiem