Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy się znaleźli sam na sam, pierwszy odezwał się Bertuccio.
— A więc i dalej kroczyłeś szlakami zbrodni: mordowałeś i kradłeś?...
— Czy pan po to tu przyszedłeś, ażeby mnie poinformować o tem — odpowiedział Benedykt zuchwale. — Jeżeli tak, to poco i naco było brać oddzielny pokój i zakłócać mi spokój?... Sprawy te znam przecież doskonale. Nie są mi natomiast wiadome inne rzeczy. Jak naprzykład zagadnienie: kto pana tutaj przysłał?
— Nikt.
— A skądże się dowiedziałeś, że ja siedzę w więzieniu?
— Już oddawna mam cię na oku, zuchwalcze bezecny. Albo to cię raz widziałem rozbijającego się po polach Elizejskich!
— Po polach Elizejskich... Acha!... I tam bywałem, przypominam to sobie. Ale to drobnostka przecież. Wolałbym pomówić z panem o moim ojcu.
— O ojcu?... A któż to ja jestem taki?
— Ty, panie?... Ależ ty jesteś jedynie moim przybranym ojcem. Jestem pewien ponadto, że to nie ty, z pewnością, wydałeś na mnie już do miljona; nie ty, za co ręczę, wynalazłeś mi „ojca“, jakiegoś włocha, który mi dał wcale nienajgorsze nazwisko: i nie ty, nakoniec, wprowadziłeś mnie w elegancki świat Paryża i zaprosiłeś na obiad w Auteuil, w czasie którego siedziałem przy jednym stole nawet z panem prokuratorem królewskim, którego... że nie poznałem bliżej — mocno żałuję. Otóż ten ktoś właśnie, który to wszystko uczynił, jest ojcem moim, a nie ty biedoto!
— Więc myślisz, iż ojcem twym jest?...
— Hrabia de Monte Christo, naturalnie.
— Milcz, głupcze! — podniósł głos, w wybuchu strasznego gniewu, Bertuccio — i nie waż mi się więcej wymienić tego świętego imienia w podobnem miejscu.
— Phi!... zawołał Benedykt — a to czemu?
— Ponieważ ten, który imię to nosi, nie mógłby zaznać hańby zostania ojcem tak nikczemnej, jak ty, istoty.