— Tak jest, kary. Czyliż dlatego, że aż czterykroć popełniłaś zbrodnię, to już byłaś przekonana, że ci kara nigdy nie grozi?... A może sądziłaś, iż żonie prokuratora królewskiego wszystko ujść musi bezkarnie? O nie, pani!... omyliłaś się srodze. Kimkolwiekby on nie był, rusztowanie czeka zawsze truciciela. Chyba — że zachował on resztki trucizny i sam wymierzy sobie karę.
Nieludzki krzyk wydarł się z piersi pani de Villefort i trwoga potworna wykrzywiła okropnie jej piękną twarz.
— Aczkolwiek jestem prokuratorem królewskim — mówił dalej de Villefort najzupełniej chłodnym tonem — nie poślę cię jednak na rusztowanie, nie przez wzgląd na ciebie, bynajmniej, lecz że twoja hańba i na moją również spadłaby głowę. Umrzeć jednak musisz. Jaką śmiercią? — od ciebie to już zależy. Zrozumiałaś mnie, chyba?
— Nie, panie!. .. Najzupełniej nie pojmuję znaczenia twych słów.
— A więc powiem wyraźniej. Jestem przekonany, iż żona najwyższego dostojnika sądowego w państwie nie okryje hańbą nazwiska dotąd bez skazy i nie zbezcześci swego męża oraz dziecka.
— Dziecka?... O nie!... nie!
— Będzie to dobry uczynek, to też dziękuję ci za to.
— Dziękujesz? — Za co?...
— Za to, co przyrzekłaś.
— Cóż ja przyrzekłam takiego?... W głowie mi się mąci! Boże!... Jakżeż pociemniało mi w oczach! Ależ ja nie słyszę, nic nie widzę... Myśl mi ucieka z głowy... Jakiż w niej ciężar, pustka!... Ja oszaleję chyba!
I zatoczyła się, jak pijana, z pianą na ustach.
— Gdzie jest trucizna? — zapytał de Villefort raz jeszcze.
— Nie, nie, panie!... ty nie możesz się domagać tego ode mnie.
— Ja nie mogę, pani, pragnąć, byś zginęła na rusztowaniu!
— Łaski!... Łaski!...
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.