— Ojcze mój! — zawołał Benedykt — żądają ode mnie dowodów, czy chcesz, ażebym je przedłożył sądowi?
— Nie, nie!... nie trzeba! dowody tutaj są zbędne.
— Jakto — zbędne?... zaoponował prezes — co pan przez to chciałeś powiedzieć, co to znaczy?
— To znaczy — odpowiedział de Villefort — iż próżno próbowałbym walczyć ze śmiertelnym ciosem, który we mnie ugodził. Panowie sędziowie!... Widzę, iż jestem w ręku Boga Mściciela. Nie potrzeba żadnych dowodów. Sam bowiem przyznaję, iż wszystko, co zeznał ten młodzieniec, — jest prawdą.
Słowom tym odpowiedziało tylko echo. Odezwać się bowiem nikt nie miał odwagi.
— Panie prokuratorze królewski! — zawołał prezes — ależ odbiegła cię chyba chwilowo przytomność umysłu? Zastanów się nad tem, coś powiedział, wróć do przytomności.
De Villefort za całą odpowiedź skłonił głowę na piersi.
— Panie — rzekł do prezesa — jestem zupełnie przytomny; ciało moje tylko cierpi, to wszystko. Stwierdzam, iż człowiek ten powiedział całą prawdą i tylko prawdę. Ja sam to przyznaję, a tem samem przyznaję się do winy, to też oddaję się pod władzę pana prokuratora królewskiego, mego następcy.
Po słowach tych, wyrzeczonych głuchym i przytłumionym głosem, pan do Villefort chwiejnym krokiem postąpił ku drzwiom, które woźny otworzył przed nim szeroko, i wyszedł, zataczając się, z sali.
— No, proszę, a ja już myślałem o ożenieniu się z córką pana prokuratora królewskiego — zatroszczył się o siebie Debray — dobrze zrobiła biedna panienka, że wcześniej umarła!
— Posiedzenie skończone — zakomunikował prezes — a sprawa odłożoną zostaje do przyszłej sesji.
Po słowach tych, Benedykta wyprowadzono z sali, przyczem konwojujący go żandarmi postępowali z nim bardzo oględnie, z mimowolnymi objawami szacunku.
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/211
Ta strona została uwierzytelniona.