Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak jechali około dwuch godzin. Noc już zapadła i gwiazdy ukazywać się zaczęły gdzieniegdzie na niebie.
Monte Christo pociągnął, w pewnej chwili, za sznurek, powóz stanął i hrabia wysiadł z niego.
Było to miejsce na samym szczycie wzgórza Villeneuf, skąd widać było cały Paryż, migocący tysiącami świateł.
Hrabia odszedł od powozu, ginąc w mroku. Chciał być sam. Nakoniec stanął, założył na krzyż ręce i patrzył długo na układające się do snu, lub budzące się do szałów miasto.
Gdy napoił oczy widokiem nowoczesnego Babilonu, rzekł cicho:
— O miasto!... największe miasto świata!... niema pół roku nawet, jak wszedłem w mury twoje. Wierzyłem, iż to Duch Boży wprowadził mnie triumfalnie w twe bramy; tajemnicę potrzeby obecności mej w mieście tem Bogu powierzyłem i Bóg zdawał się aprobować moje poczynania. Dziś z murów tych wyszedłem, po dokonaniu mego dzieła, bez nienawiści już, ale i bez radości w swem sercu, w które wkradło się zwątpienie, azali wszystko co uczyniłem — dobre było?
O miasto! wielkie miasto!... wygnałem z twego wnętrza część zła, jakie się w tobie kryło. Dokonałem tego, trud życia mego spełniony, a jednak w sercu mem niema ukojenia, owszem — przytłacza je smutek.
Nie uleczysz mnie z tego, o miasto wielkie, a więc żegnam, Paryżu, żegnam na zawsze!...
I wzrok Monte Christo raz jeszcze objął całe miasto, lecz był to wzrok trwożliwy, niepewny, smutny i zbolały, jakby anioła strąconego z nieba.