most, a gdy to się stało — nie upłynęło nawet pięć minut, a statek wyjechał już na pełne morze.
Nawet obojętnego na wszystko Morrela upajała ta szybkość podróży, ta rozkosz pędu. Wiatr, idący od morza rozrzucał nietylko włosy na jego czole, ale zdawał się rozwiewać nawet smutki.
Na hrabiego podróż oddziaływać się zdawała jeszcze lepiej. W miarę oddalania się od Paryża twarz mu pogodniała i otaczała się jasnością spojrzeń i uśmiechów.
Rzekłbyś, patrząc na niego, że to wygnaniec wraca do ojczyzny.
Nakoniec zajaśniały w blaskach południowego słońca białe mury Marsylji. Dla obydwóch naszych podróżników miasto to było drogie nad wszelki wyraz, było ich świątynią pamiątek i rzewnych wspomnień.
Nie potrzebujemy pisać chyba, iż tak Monte Christo jak i Morrel stali na pomoście, gdy statek wpływał do portu.
— Patrzaj, hrabio — mówił Maksymiljan — w tem miejscu stał mój ojciec, gdy Faraon, dobyty cudem z morza, wpływał do portu. Tutaj ten wzór prawego człowieka padł, z płaczem na pierś moją. I nie on jeden tylko płakał, płakało wielu, patrząc na nasze szczęście.
Monte Christo uśmiechnął się.
— A ja tutaj w chwili tej stałem — powiedział pokazując Morrelowi miejsce za budką strażnika.
Statek zwolna dopływał do przystani. W pewnym momencie dał się słyszeć jęk bolesny. Zaciekawieni podróżni nasi spojrzeli bacznie i ujrzeli kobietę jakąś, żegnającą powiewaniem chustki oddalającą się na statku drogą jej widać osobę.
Kobieta ta była osłonięta gęstym woalem. Mimo to Monte Christo poznał ją odrazu i oczy jego zatliły się silnem wzruszeniem.
— Boże drogi! — w tej samej chwili zawołał Morrel — ależ tak! wzrok mnie nie myli, ten mężczyzna salutujący na statku i powiewający chustką, ten w mundurze, ze szlifami podporucznika, to Albert Morcef przecież!
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/227
Ta strona została uwierzytelniona.