Cztery pary wioseł zanurzyły się w granatowych toniach wód, tak cicho i sprawnie, że ani jedna kropla nie prysnęła, a łódź, pchnięta siłą ośmiu wioseł, pomknęła po falach jak jaskółka.
W parę minut była u brzegu.
Gdy podróżny stanął stopą na stałym gruncie, jakaś dłoń spoczęła w ciemności na jego ramieniu.
— Jak się masz, Maksymiljanie? — powiedziała postać ta głosem, który przejął drżeniem Morrela — jesteś punktualny, dziękuję ci za to.
— Ach, to ty, hrabio! — odpowiedział młodzieniec żywo, z radością prawie, i ujął z serdecznością obie dłonie hrabiego de Monte Christo.
— Tak, to ja. Jestem równie, jak ty, punktualny. Lecz jesteś niewątpliwie znużony podróżą. Pozwól więc za mną do skromnej z konieczności, ze względu na bezludzie tej wyspy, a dla ciebie przygotowanej ubikacji, gdzie będziesz mógł wypocząć po trudach.
Morrel z zaciekawieniem spojrzał na Monte Christo.
— Hrabio, zupełnie inny jesteś tutaj, aniżeli byłeś w Paryżu. Widzę bowiem uśmiech na twej twarzy.
W tejże chwili czoło hrabiego okryło się chmurą smutku czy cierpienia.
— Ach, mój drogi, to twoje przybycie jedynie było sprawcą chwilowego wesela mej duszy.
— O nie!... hrabio!... nie! — zawołał Morrel, porywając ponownie obie ręce swego przyjaciela — owszem, bądź zawsze szczęśliwy i wesoły, niech uśmiech nie wygasa nigdy na twej twarzy. Co innego ze mną! Dla mnie już wygasła radość życia. I dziś powtórzyć mogę słowa gladjatorów: „ave Caesar, morituri te salutant“, witaj cezarze, umierający pozdrawiają cię.
— Pozostałeś więc niepocieszony? — zapytał Monte Christo, spoglądając na Morrela.
— Czyżbyś, hrabio, przypuszczał, że mogłoby być inaczej? — odpowiedział Morrel, głosem pełnym goryczy — sądziłeś, iż mógłbym zapomnieć?
Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.