Reszta nocy zeszła Morrelowi i Walentynie na opowiadaniach swych wrażeń i przeżyć, w czasie tak długiej rozłąki.
Gdy świt zaróżowił niebo, wyszli na brzeg morza, by ucieszyć wzrok widokiem wschodu słońca, które oblewało już purpurą połowę horyzontu.
Wtem Morrel dojrzał w półcieniu masy skał jakiegoś człowieka, który jakby oczekiwał na nich.
— A, to Jakób — rzekła Walentyna — dowódca naszego statku.
I dała ręką znak, ażeby się przybliżył.
— Mam list od hrabiego — powiedział majtek.
— List... od hrabiego?... zawołał Morrel, tknięty smutnem przeczuciem, a gdy go rozpieczętował, czytać zaczął:
„Drogi Maksymiljanie!
Statek mój czeka na wasze rozkazy. Sądzę jednak, iż udacie się przedewszystkiem do Livorno, gdzie pan Noirtier, pod opieką Bertuccia, czeka na swą wnuczkę, pragnąc ją pobłogosławić, zanim pójdzie ona do ołtarza.
Całą wyspę Monte Christo wraz z jej grotą, pałac przy Polach Elizejskcih i zamek w Treport przyjąć zechciejcie jako dar ślubny od Edmunda Dantesa.