ką chytrości i chciwości, ani też ostro zakończonego podbródka, odradzającego spryt i wytrwałość.
Planchet zachowywał się w sali jadalnej tak samo majestatycznie, jak i w sklepie. Dawnego pana swego poczęstował kolacją skromna, lecz prawdziwie paryską: pieczyste przygotowane było u piekarza, jarzyna, sałata i deser przyniesiony ze sklepu. D‘Artagnan z przyjemnością zauważył, jak Planchet wyciągnął z kąta butelkę wina andegaweńskiego, które od najdawniejszych czasów było najulubieńszym napojem muszkietera.
— Dawniej — odezwał się Planchet z uśmiechem poczciwca — ja pijałem pańskie wino, dziś mam ten zaszczyt, że pan mojego spróbuje.
— Nie tylko spróbuję, mój przyjacielu, lecz zdaje się, że je długo pić będę, bo jestem już zupełnie wolny, swobodny.
— Swobodny?... dostałeś pan urlop?...
— Nieograniczony.
— Jakto?... Porzuciłeś pan służbę?... zapytał Planchet zdumiony.
— Tak jest, chcę trochę odpocząć.
— A król?... — zawołał Planchet, który nie mógł zrozumieć, iż król może obejść się bez usług takiego człowieka, jak d‘Artagnan.
— Król poszuka sobie szczęścia gdzieindziej... No a teraz, kiedyśmy zjedli dobrą kolację, a tobie nie brak jak widzę ochoty, do pogawędki, czem naturalnie i mnie pobudzasz do zwierzeń, otwieraj uszy i słuchaj.
— Otwieram...
I Planchet z uśmiechem, dobrodusznym raczej niż złośliwym, odkorkował butelkę białego wina.
— Tylko ostrożnie z głową...
— O!... zanim pan straci głowę...
— Teraz do mnie ona należy, i bardziej mi o nią chodzi, niż kiedykolwiek. Pomówmy najsamprzód o finansach. Co słychać z mojemi pieniędzmi?...
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —