Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.
—   117   —

— Świetnie!... Dwadzieścia tysięcy liwrów, które mi pan dałeś, ciągle są w obrocie i przynoszą dziewięć od sta. Oddaję panu z tego siedem, na czysto więc zarabiam na panu.
— I jesteś zawsze zadowolony?...
— Zachwycony!... Czy pan przynosi więcej?...
— Lepiej jeszcze!... ale czy ci potrzeba?...
— Niebardzo. Dziś każdy chętnieby złożył u mnie swe kapitały. Chociaż niby rozszerzam ciągle interes.
— To był twój dawny projekt.
— Bawię się trochę w bank... Odkupuję towar od moich kolegów, znajdujących się chwilowo w potrzebie... pożyczam pieniędzy tym, co nie mają czem wypłat dopełnić...
— Bez lichwy?...
— O!... proszę pana... w zeszłym tygodniu miałem dwa rendez-vous za to słowo, któreś pan w tej chwili wymówił.
— Jakto?...
— Zaraz to panu opowiem. Chodziło o pożyczkę... Pożyczający daje mi w zastaw cukier nierafinowany, z warunkiem, że będę go mógł sprzedać, jeśli wypłata nie zostanie uskutecznioną w oznaczonym dniu. Pożyczam tysiąc liwrów. On nie płaci, ja melassę sprzedaję za tysiąc trzysta. On dowiaduje się o tem, i żąda zwrotu stu dukatów. Ja naturalnie odmawiam, utrzymując, że mógłbym był sprzedać za dziewięćset. On mi na to powiada, że ja jestem lichwiarzem. Poprosiłem go, żeby mi to powtórzył za bulwarami. On, jako dawny gwardzista, przyszedł... wpakowałem mu pańską szpadę w lewe udo.
— Ładny bank!... niema co mówić!... zauważył d‘Artagnan...
— Ha!... trudno, proszę pana... powyżej trzynastu od sta biję się — odparł Planchet — takie już moje usposobienie.
— Więc bierz tylko dwanaście — rzekł d‘Artagnan — a resztę nazywaj asekuracją i kurtażem.
— I to prawda!... No... ale pański interes?...
— A!... Planchet... kiedy to długie i trudne do powiedzenia.
— W każdym razie niech pan próbuje.
D‘Artagnan pogładził wąsa, jak człowiek, co zwierza, się niechętnie i niezbyt ufa powiernikowi.