Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.
—   123   —

— A!... a!... to pan to nazywa restauracja?... — zapytał oszołomiony.
— Tak; przecież tak się ta rzecz nazywa.
— Prawda!... prawda!... Ale czyś się pan dobrze zastanowi!?...
— Nad czem?...
— Nad tem, co się tam dzieje.
— Przedewszystkiem ja pana przepraszam bardzo, że mieszam siej do tego, na czem się nie rozumiem, bo to nie jest sprawa handlowa... ale ponieważ pan sam wystąpił z propozycją... nieprawdaż?... bo pan mi zaproponował interes...
— I to doskonały.
— A więc to mnie niby ma obchodzić... zatem mam prawo dyskusji...
— Owszem... owszem — odparł d‘Artagnan — dyskutujmy... Ścieranie się zdań jest matka światła i jasności.
— A więc, skoro pan pozwala, przypomnę panu, że tam, w Anglji, jest najsamprzód parlament...
— Aha!... najsamprzód... a potem?...
— Armja!...
— Dobrze... może jeszcze co?...
— No, i naród.
— Czy to już wszystko?...
— Naród, który zgodził się na upadek i śmierć nieboszczyka króla... no i... i tego wyprzeć się nie może.
— Planchet, mój przyjacielu — odezwał się d‘Artagnan — rozumujesz, jak ser szwajcarski!... Naród!... Naród już jest zmęczony i ma dosyć tych panów, co noszą jakieś nazwiska barbarzyńskie i śpiewają psalmy. Zresztą, mój kochany, śpiewać, a śpiewać, to wielka różnica. Zauważyłem ja już dobrze, iż lud woli śpiewać fraszki, piosenki ulotne, niż poważne. Przypomnij sobie Frondę... i wówczas śpiewano... nawet wiele... Dobre to były czasy!...
— No!... niebardzo!... o mało mnie nie powieszono!...
— Ale zdaje mi się, że cię nie powieszono?...
— Nie.