Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.
—   129   —

stało. Skończyło się, wszak prawda?... To jeszcze szczęście, żeś się pan z życiem uratował.
— Zapewne, zapewne, życie to rzecz najważniejsza, ale co mi po życiu, kiedy jestem zniszczony.
— Do tysiąca beczek, jeżeli tak, to niema czego rozpaczać, zostaniesz pan korzennikiem, jak ja, przyjmuję pana do spółki w moim handlu, będziemy się dzielili zyskiem, a kiedy nie będzie już zysku, podzielimy się migdałami, rodzynkami i suszonemi śliwkami, i razem połkniemy ostatni okruch holenderskiego sera.
D’Artagnan nie mógł się dłużej wstrzymać.
— Do kroćset!... — zawołał wzruszony, — jesteś zacnym człowiekiem... Czy tylko nie udawałeś?... Czy nie widziałeś na rogu konia, obładowanego workami?...
— Jaki koń?... jakie worki?... — pytał Planchet, którego serce ściskało się na myśl, że d‘Artagnan oszalał.
— Worki angielskie, do kroćset!... — zawołał d‘Artagnan z największą radością i zupełnie przemieniony.
— A, mój Boże!... — przebąknął Planchet, cofając się, jakby rażony ogniem, padającym z oczu d‘Artagnana.
— Głupcze!... — zawołał d‘Artagnan, — ty myślisz, żem szalony. Do kroćset!... nigdy jeszcze nie miałem tak zdrowej głowy i tak wesołego serca. Idź po worki!... Planchet, przynoś worki!...
— Ależ, przez Boga, jakie worki?...
D‘Artagnan popchnął Plancheta do okna.
— Czy widzisz, tam na rogu konia?...
— Widzę.
— Czy widzisz, jak jest obładowany?...
— Widzę, widzę.
— Czy widzisz, jak chłopiec z twego sklepu rozmawia z pocztyljonem?....
— Widzę... widzę...
— No, przecież wiesz, jak się twój chłopiec nazywa. Zawołaj go.