Panna de Motalais miała zupełną słuszność. Warto było popatrzeć na młodego kawalera.
Mógł on liczyć lat dwadzieścia cztery do pięciu, smukły, dobrze zbudowany, ubrany zgrabnie w mundur wojskowy ówczesnej mody.
Jedną ręką powstrzymał zgrabnie konia na środku podwórza, a drugą zdjął kapelusz, przybrany długiemi piórami, odsłaniając w ten sposób twarz poważną i równocześnie prawie dziecięcą.
Strażnicy, zbudzeni hałasem, zerwali się na nogi.
Jeden z nich podszedł ku jeźdźcowi, a młodzieniec, przechylając się, rzekł głosem dźwięcznym, wyraźnie dolatującym do okna, gdzie ukryte były dziewczęta:
— Posłaniec do Jego królewskiej wysokości!...
— Przepraszam... jak godność pańska?...
— Wicehrabia de Bragelonne, wysłany od Jego wysokości księcia Kondeusza.
Żołnierz oddał ukłon głęboki, i, jak gdyby nazwisko zwycięzcy z pod Rocroy i Lens skrzydeł mu dodało, pomknął żywo przez trawnik, aby jak najprędzej dostać się na przedpokoje.
Pan de Bragelonne nie zdążył jeszcze przywiązać konia swego do sztachet, okalających trawnik, gdy nadbiegł marszałek dworu, pan de Saint-Remy, zadyszany, podtrzymując jedną ręką tłusty brzuch, a drugą przecinając powietrze, tak, jak rybak przecina wiosłem fale wody.