Rozkaz kardynała był naglący; Guenaud nie dał długo na siebie czekać. Zastał chorego, leżącego na łóżku zsiniałego, nogi spuchnięte, żołądek ściśniony. Mazarini uległ gwałtownemu paroksyzmowi podagry. Cierpiał srodze i niecierpliwie, jako człowiek, nieprzyzwyczajony do cierpliwości.
Skoro Guenaud przybył, kardynał zawołał:
— A!... jestem uratowany!...
Guenaud, przypatrując się choremu z poważną miną, rzekł:
— O!... o!...
— Cóż Guenaud?... jakąż ty masz minę!...
— Taką, jaką mieć potrzeba, aby widzieć chorobę Waszej przewielebności, chorobę bardzo niebezpieczną.
— Podagra... o tak, podagra.
— Z niezwykłemi symptomatami.
Mazarini podniósł się na łokciu, a zapytując spojrzeniem i ruchem, zawołał:
— Co mówisz!... czyż jestem słabszym, niż mi się zdaje?...
— Wasza przewielebność — rzekł Guenaud, siadając przy łóżku — stan jest bardzo poważny.
— No tak, wiem o tem! Ale przecież ja wyzdrowieję, wszystko zrobię, co każesz. Jaką chcesz kurację... Tylko powiedz, że wyzdrowieję.
— Ani wola, ani władza, ani genjusz, ani sztuka oprzeć się nie mogą chorobie, którą Bóg zsyła na ziemię z mocą zabijania ludzi. Kiedy choroba jest śmiertelna, zabija i nic nie pomaga...