Raul, wbrew swoim oczekiwaniom, poszedłszy nazajutrz do d‘Artagnana, nie zastał go w domu.
Spotkał tylko Plancheta, który wielce był uradowany z widoku młodzieńca i z tego powodu powiedział mu kilka rycerskich grzeczności, które bynajmniej nie trąciły handlem korzennym.
Lecz, gdy następnego dnia powracał Raul z Vincennes, odprowadzając pięćdziesięciu dragonów, powierzonych mu przez księcia pana, ujrzał na placu Baudoyoz mężczyznę z nosem podniesionym w górę, przypatrującego się jednemu z domów, tak zupełnie, jak się bada konia, którego nabyć mamy ochotę.
Mężczyzna ów, przybrany w suknię mieszczańską, wszelako zapiętą, jak kaftan wojskowy, w maleńkim kapelusiku na głowie i długą szpada, oprawną w safjan, przy boku, obejrzał się natychmiast, skoro tylko usłyszał tętent koni, zapominając o domu, aby przypatrzeć się dragonom.
Był to sobie poprostu pan d‘Artagnan; pan d‘Artagnan pieszo; d‘Artagnan z rękami w tył założonemi, który, przerwawszy przegląd gmachów, przypatrywał się teraz dragonom.
Nie było żołnierza, rzemyka, ani kopyta końskiego, któreby uszły uwagi jego bystrego oka.
Raul jechał przy boku swego oddziału; na ostatku więc spostrzegł go d‘Artagnan.
— E! e!... — zawołał — mordioux!