Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.
—   252   —

podwładny, mój kancelista, może mi szkodzić lub ujmę przynosić, choćby nim był taki pan Colbert?..
— Nie zastanowiłeś się widać, mój panie — odrzekła margrabina.
— Nad czem?..
— Nad tem, że Colbert cię nienawidzi.
— Mnie!... — zawołał Fouquet — o mój Boże, margrabino, skądże przybywasz?... Mnie wszyscy przecie nienawidzą, tak samo Colbert jak i inni.
— On więcej, niż inni.
— Niech będzie więcej.
— On żądny jest wyniesienia.
— Któż nim nie jest, margrabino?...
— Tak, lecz jego ambicja jest bez granic.
— Miałem dowód, przecież pragnął mnie zastąpić u pani Vanel.
— I udało mu się; pamiętaj o tem...
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że ma zamiar z intendenta przejść na ministra skarbu?...
— Czyż się tego nie obawiasz?...
— Oho!... — rzekł Fouquet, — być moim następcą u pani Vanel to możebne, ale przy królu... to zupełnie co innego. Francji nie kupuje się tak łatwo, jak żonę nauczyciela arytmetyki.
— E, panie, wszystko nabyć można, jeżeli nie złotem, to intrygą.
— Pani wiesz, że tak nie jest; pani, której ofiarowałem miljony...
— Zamiast tych miljonów, trzeba mi było ofiarować miłość prawdziwą, niepodzielną, wyłączną... byłabym przyjęła. Widzisz zatem, że wszystko kupić można... nie tym, to innym sposobem.
— Więc pan Colbert, według twego zdania, jest w trakcie targowania się o moją posadę ministra. No, no, uspokój się, margrabino, za mało ma jeszcze pieniędzy, ażeby mógł ją kupić.
— A jeżeli ci ją ukradnie?...