Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.
—   268   —

— Nic z tego nie doradzam, łaskawy panie, ale czy możesz pan rzucić swój urząd w tej chwili?...
— Nie mogę.
— Gdyby jednak król chciał pana kim innym zastąpić?...
— W takim razie, czy pojadę do niego, czy nie...
— Tak, ale go przynajmniej nie obrazisz.
— Tak, ale zostanę podłym; a ja nie chcę dopuścić śmierci moich przyjaciół, i przysięgam, że ich ocalę.
— Na to potrzeba, abyś pan nie jechał do Luwru.
— Gourvillu?...
— Strzeż się, panie... bo gdy staniesz w Luwrze przed królem, to albo będziesz musiał bronić głośno swoich przyjaciół, czyli uczynić wyznanie wiary, lub będziesz zmuszony opuścić ich bez możebnego ratunku.
— Nigdy.
— Wybacz mi, panie... król postawi panu takie warunki, lub też pan mu je sam postawisz.
— To prawda
— Dlatego właśnie nie trzeba gmatwać sprawy... Wracajmy do Saint-Mande, panie mój.
— Gourvillu, nie ruszę się z tego miejsca, gdzie ma się dokonać zbrodnia, nie ruszę się, powtarzam, dopóki nie znajdę sposobu, zwalczenia moich wrogów.
— Panie — odparł Gourville — litowałbym się nad panem, gdybym nie wiedział, że jesteś najrozumniejszym na świecie człowiekiem. Posiadasz sto pięćdziesiąt miljonów, stanowisko twoje równa się królewskiemu, a bogactwem stoisz wyżej. Pan Colbert nie miał nawet tyle rozumu, ażeby przyjąć zapis Mazariniego. Otóż, gdy się jest najbogatszym w całym kraju, gdy się ma ochotę wydawać pieniądze, wtedy robi się wszystko, według własnej woli i co się chce żywnie, chyba, że się jest człowiekiem słabego charakteru. Wracajmy do Saint-Mande, proszę pana.
— Jedźmy!... — rzekł Fouquet z wzrokiem zaiskrzonym — tak, do Saint-Mande!...
Wsiadł do karety, Gourville za nim pośpieszył.