Minister z panem Chanost chodził i słuchał niby pilnie, co opowiadał mu jego zięć.
— Panowie — odezwał się — niech żaden z was nie podnosi głowy i niech wszyscy udają, że nie zwracacie na mnie uwagi; nie zatrzymujcie się, jesteśmy sami, słuchajcie, co powiem.
Cisza nastała, przerywana jedynie dalekiemi okrzykami wesołych gości, rozproszonych po ogrodzie.
Oryginalny widok przedstawiali ci panowie, spacerujący w grupach, zajęci niby każdy czem innem, a jednak baczni na słowa jednego tylko z pośród siebie, który także zdawał się zwracać tylko do swego sąsiada.
— Panowie — mówił Fouquet — uważaliście zapewne, że brak dziś między nami dwóch moich przyjaciół... Na Boga! opacie, nie zatrzymuj się, nie potrzebujesz tego, ażeby dobrze słyszeć; bądź łaskaw spacerować jak najnaturalniej, a ponieważ posiadasz bystry wzrok, stań przy otwartem oknie, gdyby ktoś z gości powracał do galerji, uprzedź nas, kaszląc zcicha.
Opat zrobił, jak mu kazano.
— Nie zauważyłem nieobecnych — rzekł Pellisson, który, mówiąc to, tyłem był obrócony do Fouqueta i szedł w przeciwną stronę.
— Ja — rzekł Loret — nie widzę pana Lyodot, który mi zawsze wypłacał pensję.
— A ja — odezwał się opat od okna — nie widzę kochanego d‘Emerysa, który mi winien tysiąc sto liwrów, z ostatniej gry w brelan.[1]
— Loret — ciągnął Fouquet ponuro, chodząc pochylony — nie otrzymasz już pensji od Lyodota, a ty, opacie, nie odbierzesz na tym świecie swego tysiąca sto liwrów od d‘Emerysa, ponieważ obaj umrą...
— Umrą!... — zawołało jednogłośnie całe zgromadzenie, zatrzymane mimowoli tem okrutnem słowem.
- ↑ Nazwisko gry, w której każdy gracz ma tylko trzy karty w ręku.