— Spokojnie, panowie — rzekł Fouquet — szpiegują nas może... Popiewiedziałem umrą.
— Umrą!... — powtórzył Pellisson — przed sześcioma dniami widziałem tych ludzi zdrowych, wesołych, pełnych marzeń o przyszłości! Co to znaczy człowiek, wielki Boże! jedna choroba i po wszystkiem!
— To nie choroba żadna — rzekł Fouquet.
— Znajdzie się może jakie lekarstwo — rzekł Loret.
— Niema żadnego: Lyodot i d‘Emerys są w przededniu śmierci.
— Cóż jest przyczyną?... — zawołał jeden z oficerów.
— Zapytaj tego, kto im życie odbiera — odparł Fouquet.
— Tego, kto im życie odbiera? Więc ich zabijają?... — krzyknęli chórem wszyscy.
— Trochę lepiej, bo ich wieszają!... — mruknął Fouquet złowrogim głosem, który rozległ się grobowo w bogatej galerji, błyszczącej obrazami znakomitych mistrzów, strojnej w kwiaty, aksamity i złocenia.
Wszyscy mimowoli przestali chodzić, opat odstąpił od okna; pierwsze race sztucznych ogni poczęły wzbijać ponad wierzchołki drzew.
Długi okrzyk podziwu rozległ się w ogrodach; minister chciał także użyć widoku.
Podsunął się ku oknu, za nim stanęli przyjaciele, baczni na każde jego słowo.
— Panowie — zaczął znów minister — Colbert rozkazał uwięzić, osądzić i stracić dwóch moich przyjaciół. Radźcie, proszę, co wypada, abym uczynił?
— Mordioux!... — rzekł pierwszy opat — należy rozpłatać pana Colberta.
— Panie mój — odezwał się Pellisson — trzeba rozmówić się z Jego Królewską Mością.
— Król, kochany Pellissonie, podpisał wyrok śmierci.
— To — rzekł hrabia Chanost — to nie dopuścić wykonania wyroku, takie moje zdanie.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.
— 273 —