Po skończonych fajerwerkach, towarzystwo rozproszyło się w ogrodach i pod portykami z marmuru, z tą miłą swobodą, ujawniającą gościnność pełną wykwintu, przystępny humor i hojność bez troski gospodarza domu.
Poeci, prowadząc się pod rękę, błądzili po gajach; niektórzy z nich pokładli się na miękkich posłaniach z mchu, ku zagładze swych aksamitnych szat, i fryzur, w których uwięzły drobne zeschłe listki i źdźbła przeróżnej zieleni. W niewielkiej liczbie zebrane damy przysłuchiwały się śpiewom artystów i wygłaszanym przez poetów wierszom; inne znowu rozkoszowały się prozą ułożoną artystycznie przez tych, co, nie będąc komediantami ani mistrzami, mieli jedynie młodość i zamiłowanie samotności, które rozwijały w nich tę niezwykłą wymowę, jaką damy zdawały się nad wszystko przekładać.
— Czemu, Epikur, gospodarz nasz nie przyszedł do ogrodu?... odezwał się La Fantaine. — Epikur nigdy nie odstępował uczniów swoich; źle czyni nasz gospodarz.
— Panie — odparł mu Conrart — jesteś w błędzie, podszywając się pod nazwę epikurejczyka; doprawdy, nic tu nie przywodzi na pamięć zasad nauki tego filozofa.
— Ba!... — odpowiedział La Fontaine — wszak napisane jest, iż Epikur nabył wielki ogród i żył w nim spokojnie z przyjaciółmi swymi?...
— To prawda.