Raul jechał drogą, znaną mu dobrze, pamiętną, prowadzącą z Blois do domu hrabiego de la Fere.
Rok już przeszło minął, od kiedy Raul nie widział swego ojca. Przez ten czas pozostawał ciągle u boku księcia Kondeusza.
Kilka listów ukoiło ból tej rozłąki, lecz nie uleczyło go wcale. To też Raul, pędząc na koniu, myślał o spotkaniu z najukochańszym przyjacielem i nie byłby zatrzymał się, choćby nawet zobaczył ramiona Ludwiki, wyciągnięte ku sobie.
Ujrzawszy otwarte wrota ogrodu, puścił się wprost przez aleje, nie zważając, że koń jego tu i owdzie naruszał piękne stokrocie i niezapominajki, nie widząc nawet, jak to zżymał się starzec jakiś białowłosy, któremu zapewne po raz pierwszy zdarzyło się ujrzeć konia, pędzącego po tej pięknej alei wygracowanej i wysypanej żółtym piaskiem.
Ujrzawszy twarz Raula, starzec wyprostował się i popędził ku domowi, wyrażając jakiemś niezrozumiałem mruczeniem szaloną radość.
Raul zajechał do stajni, oddał konia chłopcu, a sam szybko podążył na ganek z radością i żywością, która ucieszyłaby serce rodzica, gdyby to był widział.
Przebył przedpokój, salę jadalną i salon, nie spotkawszy nikogo. Nareszcie doszedł do drzwi gabinetu hrabiego i, zapukawszy, wszedł, nie czekając na słowo „proszę“, wyrzeczone głosem poważnym a pełnym słodyczy.