Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/283

Ta strona została uwierzytelniona.
—   283   —

— Wielki Boże! jedź pan! jedź co prędzej — wołała margrabina, popychając ministra ku drzwiom, gdy Pellisson ciągnął go za rękę.
— Doprawdy — rzekł minister skarbu — czyż jestem dzieckiem, aby mnie straszono widmami?
— Jesteś olbrzymem — rzekła margrabina, — którego pragnie ukąsić gadzina...
Pellisson ciągnął Fouqueta aż do karety.
— Do Conciergerie, co koń wyskoczy!... — krzyknął stangretowi.
Rumaki pomknęły jak błyskawica; żadna przeszkoda nie była w stanie zwolnić na chwilę ich biegu. Tylko przy arkadzie mostu Św. Jana, właśnie gdy mieli wjechać na plac Greve, długa linja konnicy zagrodziła ciasne przejście i zatrzymała karetę ministra skarbu.
Fouquet z Pellissonem o tyle zwrócili uwagę na to zdarzenie, że im zabrakło chwilę drogiego czasu. W pięć minut byli już u komendanta. Urzędnik ten spacerował w pierwszym dziedzińcu. Na dźwięk nazwiska Fouqueta, szepniętego przez Pellissona, komendant podbiegł śpiesznie do karety z odkrytą głową, kłaniając się z szacunkiem.
— Jakiż to zaszczyt dla mnie, ekscelencjo!... — zawołał.
— Panie komendancie, bądź łaskaw, wejdź na chwilę do karety... Parę słów tylko powiem...
Urzędnik umieścił się na przedniem siedzeniu ciężkiego powozu.
— Żądam od pana pewnej przysługi — zaczął Fouquet.
— Słucham, ekscelencjo.
— Żądam przysługi, kompromitującej pana osobiście, lecz w zamian dającej ci na zawsze przyjaźń moją i opiekę.
— Gdyby nawet przyszło w ogień się rzucić, uczynię to z ochotą.
— Dziękuję — rzekł Fouquet — to, czego żądam, jest o wiele łatwiejsze.
— O co chodzi, ekscelencjo?