Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.
—   297   —

Napróżno jednak wołał, bił pięścią w spróchniały stół, aż kawały rozlatywały się na boki; nikt nie przychodził.
D‘Artagnan myślał właśnie osobiście poszukać gospodarza i zmusić go do skończenia interesu, gdy naraz furtka w parkanie, dotykającym do ogrodu, otworzyła się, skrzypiąc niemiłosiernie na zardzewiałych zawiasach, i mężczyzna w ubraniu kawalerzysty wyszedł z ogrodu, trzymając w reku szpadę w pochwie. Minął podwórzec, rzuciwszy podejrzliwe spojrzenie na d‘Artagnana i jego towarzysza, i skierował się prosto do winiarni, wodząc dokoła oczami, jakby posiadał dar widzenia przez mury i przenikania do głębi sumienia ludzkiego.
— O!... — pomyślał d‘Artagnan — moja posiadłość ma komunikację... Pewnie to znów jakiś ciekawy dzisiejszej ceremonji...
W tej właśnie chwili krzyki pijących w górnych pokojach ucichły, jak na komendę. Cisza niespodziana w podobnych razach zwraca uwagę narówni z podwojonym hałasem.
D‘Artagnan zapragnął przekonać się, co znaczy to nagłe ustanie wrzawy.
Zobaczył, że mężczyzna w ubraniu kawalerzysty wszedł właśnie do głównej izby i przemawiał do zgromadzonych, którzy słuchali go z wielką uwagą.
D‘Artagnan słyszałby był może przemowę jego, gdyby nie odgłos wrzasków pospólstwa, stanowiący groźny akompanjament do wygłaszanej mowy.
Skończyła się ona niebawem, a wszyscy, będący w winiarni, poczęli grupować się w małe oddziały i wychodzić na ulicę.
Pozostało w pokoju sześciu tylko: jeden z nich, ten, który trzymał szpadę w ręku, pociągnął na bok gospodarza i starał się zająć go rozmową, podczas gdy reszta roznieciła wielki ogień na kominie, co było jakoś nienaturalnem ze względu na pogodę i czas prawie upalny.
— To dziwne — rzekł d‘Artagnan do Raula — lecz przysiągłbym, że ci ludzie nie są mi obcy.
— Czy nie zdaje się panu — odezwał się Raul — że tu dym zalata?...