Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/307

Ta strona została uwierzytelniona.
—   307   —

Drzwi boczne otwarły się gwałtownie i Fouquet wyjrzał, blady, zmieniony, z ustami, wykrzywionemi okrzykiem rozpaczy. Przystanął na progu i słuchał rozmowy, prowadzonej przy oknie.
— Nikczemni!.. — mówił opat — to tak walczyliście?
— Walczyliśmy jak lwy zażarte.
— Powiedz, jak tchórze.
— Panie!
— Stu ludzi zbrojnych w zasadzce znaczy tyle, co dziesięć tysięcy łuczników. Gdzie Menneville, ten śmiałek samochwał, który miał zwyciężyć lub zginąć?
— Panie, on dotrzymał słwa. Zginął!
— Nie żyje! kto go zabił?
— Szatan w ludzkiem ciele, olbrzym, zbrojny w dziesięć mieczów ognistych, szaleniec, który jednym zamachem ugasił pożar, stłumił rokosz i wywołał z pod ziemi stu muszkieterów.
Fouquet podniósł głowę do góry, zimny pot spływał mu z czoła.
— O! Lyodot i d‘Emerys nie żyją!.. wyszeptał — a jam shańbiony!
Opat odwrócił się i, spostrzegłszy brata, zsiniałego z bólu:
— Stało się — rzekł — takie widać było przeznaczenie; nie trzeba brać tego tak bardzo do serca. Ponieważ nie udało się nam, zatem sam Bóg...
— Milcz opacie!.. krzyknął Fouquet — twoja pociecha jest bluźnierstwem. — Zawołaj tego człowieka, każ mu przyjść i opowiedzieć szczegóły krwawego dramatu.
— Ależ bracie...
— Tak każe!.. — słyszysz, panie?
Opat skinął i za chwilą rozległy się kroki posłańca na schodach.
W tejże chwili ukazał się Gourville i stanął, jak anioł stróż, za ministrem. Położył palec na ustach, dla przypomnienia swemu panu, iż nie powinien się zdradzać, nawet pomimo wielkiej boleści. Fouquet odzyskał pozorny spokój.
Denicamp wszedł.