— Proszę pana... wszak wołano: „Niech żyje Colbert!..“ — odpowiedział zmieszany oficer.
— Cóż to znaczy, jakaś garstka spiskowców...
— Nie, nie, lud, cała masa!
— Doprawdy!... — rzekł Colbert rozjaśniony — lud cały wołał: „Niech żyje Colbert!“ Czy jesteś pewnym tego, co mówisz, mój panie?...
— A jakże, potrzeba było tylko słuchać a raczej zatkać uszy, tak straszliwie wrzeszczano.
— I to był lud... prawdziwy lud?...
— Tak jest, proszę pana; tylko, że ten lud rozbił nas zupełnie.
— O! to doskonale — ciągnął Colbert, odpowiadając swoim myślom. — Przypuszczam zatem, że to lud sam z siebie chciał spalić skazanych?
— Ależ tak, panie.
— To co innego... Spodziewam się, stawialiście dzielny opór?
— Trzech mamy zabitych, proszę pana.
— Lecz wy przynajmniej nie zabiliście nikogo?
— Zostało tam na placu kilku buntowników, a miedzy innymi jeden jakiś porządniejszy człowiek.
— Któż taki?
— Niejaki Menneville, na którego policja oddawna już miała zwrócone oczy.
— Menneville!... — zawołał Colbert — ten co na ulicy Hachette zabił porządnego obywatela, domagającego się tłustego kurczęcia?
— Ten sam, panie.
— I Menneville krzyczał także: „Niech żyje Colbert“.
— Głośniej jak wszyscy!... jak wściekły...
Zachmurzył się Colbert. Blask dumy, oświecający jego twarz, zagasł jak światełko robaczka świętojańskiego, zdeptanego w trawie.
— Cóż opowiadałeś zatem — zaczął Colbert rozczarowany — że inicjatywa od ludu wyszła? Menneville był moim wrogiem, gdybym go był dostał w ręce, byłby wisiał z pewnością; wiedział on o tem doskonale; Menneville oddany był opatowi Fouquet...
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.
— 316 —