— Dobrze, Planchecie, dobrze. Przejdźmy teraz do mojej osoby. Jest kolacja?...
— Gotowa: gorąca pieczeń i białe wino, na deser nowalja, wiśnie świeże, drogi panie.
— Poczciwy z ciebie chłopak, Planchecie: jedzmy zatem, a potem do łóżka.
D‘Artagnan zauważył, że podczas kolacji Planchet często pocierał czoło, jakby chciał dopomóc sformułowaniu się jakiejś myśli, uwiezionej w jego ciasnym mózgu.
D‘Artagnan patrzył życzliwie na zacnego towarzysza dawnych swoich losów i, trącając się z nim szklanką:
— Przyjacielu Planchecie — rzekł — chcesz mi coś powiedzieć, a nie śmiesz! mordioux!... mów otwarcie, a prędko.
— Zdaje mi się oto, że pan znowu wyjeżdżasz na jakąś wyprawę — rzekł Planchet.
— Nie przeczę.
— W takim razie masz pan coś na myśli?...
— Bardzo być może.
— A czy możnaby znowu jakiś kapitalik zaryzykować?... Ja na pańskie słowo daję pięćdziesiąt tysięcy liwrów... pan je pomnożysz...
Mówiąc to, Planchet zacierał ręce, ciesząc się naprzód spodziewanym zyskiem.
— Planchecie, — odparł d‘Artagnan, — zachodzi jedna tylko, lecz ważna przeszkoda.
— Jaka?
— Pomysł nie jest moim... Korzystać z niego nie mogę.
Słowa te wydarły ciężkie westchnienie z piersi Plancheta.
Planchet zakosztował łatwego zarobku, nie mógł się zatem powstrzymać od pragnienia coraz więcej, lecz że, pomimo chciwości, posiadał dobre serce, a d‘Artagnana uwielbiał, nie zmienił się dla niego i pozostał jak zawsze sługą i wiernym przyjacielem.
Miał wielką ochotę zgłębić tajemnicę, jaką pan jego tak dobrze ukrywał, nie pomogły jednak podejścia, przemilczenia ani
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/324
Ta strona została uwierzytelniona.
— 324 —