Wypadało odpowiedzieć bez wahania, gdyż wahać się na chwilę w rozmowie z Porthosem, tego miłość własna d‘Artagnana nigdyby sobie przebaczyć nie mogła.
— Jakto?... mój przyjacielu, ja przybywam do Belle-Isle, dlatego, że ty tu jesteś.
— Czy podobna!... — zawołał Porthos, zmieszawszy się widocznie, i starając się, o ile możności, zebrać naprędce myśli.
— A tak — ciągnął dalej d‘Artagnan, nie dając swemu przyjacielowi czasu do namysłu — byłem u ciebie w Pierrefonds.
— Ale jakimże sposobem dostałeś się do mnie?... przecież wyjeżdżając nie powiedziałem nikomu, dokąd jadę.
— Mój kochany!... wielki pan, jak ty, zawsze zostawia ślad za sobą, a ja bardzo złe miałbym o sobie pojęcie, gdybym nie umiał odnaleźć śladu mego przyjaciela.
Tłomaczenie to, jakkolwiek pochlebne, nie zadowoliło zupełnie Porthosa.
— Ależ ja nie mogłem zostawiać śladu po sobie, bo przybyłem tu przebrany — rzekł Porthos.
— Aha!... To przybyłeś tu przebrany?... — zawołał d‘Artagnan.
— Tak jest.
— A to jak?...
— Przebrałem się za młynarza.
— Alboż to wielki pan, jak ty, Porthosie, może udać człowieka pospolitego tak dalece, aby oszukać ludzi?...
— A widzisz!... przysięgam ci, mój przyjacielu, że tak dobrze odegrałem swą rolę, iż nikt niczego się nie domyślał.
— A jednakże ja ciebie odkryłem.
— No tak, ale jakże mnie znalazłeś?...
— Cierpliwości.... Zaraz ci opowiem. Wyobraź sobie, że Mouston...
— A!... ten hultaj, Mouston — wtrącił Porthos, marszcząc brwi.
— Cierpliwości... cierpliwości... Mouston nic nie winien, bo o niczem nie wiedział.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/351
Ta strona została uwierzytelniona.
— 351 —