— On jest królem... on!... — szepnął tonem rozpaczy i męczarni, który pobiegł w przestworza i chyba oparł się aż o stopnie tronu Przedwiecznego.
Gdy obudził się z ponurego marzenia, cały ten hałas, cała ta świetność, okazałość, zniknęły z przed jego oczów. Tylko tłum pospólstwa zalegał ulicę. Nagle młodzieniec zauważył, jak jakiś starzec, idący pieszo, lecz prowadzący za uzdę małego irlandzkiego konia starał się przecisnąć przez tłum, zgromadzony przed bramą hotelu de Medici.
W tejże chwili nieznajomy odezwał się głośno z okna na pierwszem piętrze.
— Gospodarzu!... zrób no cośkolwiek, aby się można było dostać do twego domu.
Crapol odwrócił się i teraz dopiero dostrzegł starca. Tłum ustąpił miejsca pzrybyłemu.
Okno na piętrze zamknęło się tymczasem.
Nieznajomy oczekiwał starca na schodach, otworzył ramiona, uścisnął go z synowskiem przywiązaniem, wprowadził do pokoju i podsunął mu krzesło.
Starzec nie chciał jednak usiąść i stał, w milczeniu patrząc na młodzieńca.
— A więc... — mówił nieznajomy — nie ukrywaj nic przede mną... Cóż się stało?
— Opowiadanie moje krótkie... ale, milordzie... na miłość boską... proszę tak nie drżeć...
— To z niecierpliwości, Parry... a więc cóż powiedział generał?...
— Napierw nie chciał mnie przyjąć.
— Podejrzewał zapewne, że jesteś szpiegiem?
— Tak, milordzie, lecz napisałem do niego list.
— I cóż?...
— Odebrał go... przeczytał, milordzie...
— W liście tym wyraziłeś moje życzenia, opisałeś moje położenie?...
— O tak... odrzekł Parry gorzko — odmalowałem wiernie myśli twoje, milordzie.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
— 42 —