Ludwik XIV-ty, jak wszyscy zakochani, wpatrywał się długo i uważnie, dopóki kareta, unosząca jego ukochaną, nie zniknęła mu z widnokręgu, wreszcie, uspokoiwszy nieco przyśpieszony bieg swych myśli i bicie serca, przypomniał sobie, że nie jest sam tutaj.
Porucznik trzymał konia za uzdę i ciągle cieszył się nadzieją, iż król zmieni swoje postanowienie.
— Jeszcze ma czas wsiąść na konia i popędzić za karetą... — myślał — nic nie straci na tem opóźnieniu.
Wyobraźnia porucznika, za bogata i za jaskrawa, wyprzedziła o wiele wyobraźnię monarchy, który nie chciał sobie pozwolić na podobny zbytek.
Poprzestał tylko na zbliżeniu się do porucznika i na słowach:
— No, już się skończyło!... jedźmy.
Porucznik przybrał tę samą minę powolną, smutną, co i monarcha. Powoli poprawił siodła, z westchnieniem podtrzymał strzemię monarsze i sam siadł na konia z wyrazem najgłębszego smutku na twarzy. Król ruszył pierwszy, porucznik podążył za nim.
Ludwik wjechał w ulicę, prowadzącą do zamku, i właśnie siódma biła na wieży zamkowej, gdy wchodził do swego pokoju.
W chwili właśnie, kiedy król wchodził do siebie, porucznik dojrzał, bo on wszystko dojrzeć musiał, jak w rogu okna kardynalskiego uniosła się na chwilę firanka.