— Na honor, jesteś prawdziwym purytaninem, jak mówią Anglicy.
— Pan wicehrabia de Bragelonne!... — oznajmił lokaj na dziedzińcu, jakby to byt salon.
— O!... kochany Raulu, przybywaj!... jakże w butach, przy ostrogach, więc i ty jedziesz?...
Bragelonne zbliżył się do młodzieży, witając ją poważnym i uprzejmym, sobie właściwym ukłonem. Jego ukłon zwracał się szczególniej do pana de Wardes, którego nie znał, a którego twarz okryła się pewnym rodzajem obojętności na widok Raula.
— Mój przyjacielu — rzekł do hrabiego de Guiche przyszedłem żądać twojego towarzystwa. Sądze, że jedziemy do Havru?...
— Wybornie!... pojedziemy wszyscy razem. Pan Malicorne, pan Bragelonne i pan de Wardes, którego ci przedstawiam.
Młodzi ludzie zamienili ukłony. Dwie różne natury zdawały się na samym wstępie nie zgadzać z sobą. De Wardes był przebiegły, skryty i nieszczery, Raul poważny, prawy i dumny.
— Czy się panowie ze mną zgadzacie?...
— W czem?...
— Co do szlachectwa.
— Któż na tem, jeżeli nie Grammont znać się może?...
— Nie żądam komplementów, ale zdania.
— Potrzeba znać przedmiot rozprawy — odpowiedział Raul.
— De Wardes utrzymuje, że nadużywają tytułów, ja zaś powiadam, że tytuł nic człowiekowi nie dodaje.
— Masz słuszność, — spokojnie odpowiedział Bragelonne.
— A ja — odparł de Wardes, z pewnym rodzajem uporu — ja, panie wicehrabio, utrzymuję, że mam słuszność.
— Co pan mówiłeś?...
— Mówiłem, że wszystko czynią we Francji, aby upokorzyć szlachtę.
— Ktoż to tak czyni?... — zapytał Raul.
— Sam król; otacza się ludźmi, którzy nie mogą dowieść nawet trzech stopni.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —