Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.
—   114   —

jaturę, przejrzał się w zwierciadle i roześmiał. Zapewne był zadowolony z porównania.
— Zresztą, jesteś grzecznym, żeś przyszedł, — rzekł książę do hrabiego — lękałem się, żebyś nie odjechał bez pożegnania ze mną.
— Wasza wysokość znasz mnie zanadto dobrze i wiesz, że nie popełniłbym takiego uchybienia.
— Prócz tego zapewne, przed wyjazdem z Paryża, masz jaki do mnie interes?...
— Wasza Książęca Mość odgadłeś; mam jednę prośbę do Waszej Książęcej Mości.
— Dobrze... mów.
Kawaler Lotaryński wytrzeszczył oczy i nadstawił uszu; Jemu się zdawało, że każda łaska, wyrządzona obcemu, jest okradzeniem go.
Hrabia de Guiche zawahał się.
— Może pieniędzy?... — zapytał książę — trafiłbyś doskonale, bo jestem bogaty jak Krezus. Pan minister skarbu kazał mi wypłacić pięćdziesiąt tysięcy pistolów.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości, nie o pieniądze tu chodzi.
— A o cóż takiego?... zobaczmy.
— O nominację na damę honorową.
— Przez Boga, hrabio, jakim się protektorem zrobiłeś!... czyż zawsze tylko o srokach będę słyszał od ciebie?...
Kawaler uśmiechnął się, bo wiedział, że najwięcej mogło rozgniewać księcia protegowanie kobiet.
— Mości książę — odpowiedział hrabia — nie ja wprost proteguję osobę, o której mówię, ale jeden z moich przyjaciół.
— To co innego, a jak się nazywa protegowana twojego przyjaciela?
— Panna de la Beaume le Blanc de la Valiiere, dama honorowa księżnej wdowy.
— A!... pfe!... kulas!... — rzekł kawaler Lotaryński, wyciągając się na sofie.