Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
—   115   —

— Kulas?... — powtórzył książę — księżna taki widok ma mieć przed oczyma?... Na honor, to dla niej może być niebezpieczne.
Kawaler Lotaryński parsknął śmiechem.
— Panie!... — odrzekł hrabia de Guiche — nieszlachetnie postępujesz, ja proszę, a ty mi przeszkadzasz.
— O!... przebacz, panie hrabio — odpowiedział kawaler Lotaryński zaniepokojony tonem, jakim de Guiche wymówił swoje zdanie — nie było to moim zamiarem, a przytem, jak sądzę, biorę za nią kogo innego.
— Zaręczam panu, że właśnie tak czynisz.
— Czy ci wiele na tem, hrabio, zależy?... — zapytał książę.
— Bardzo wiele, mości książę.
— Zgoda, ale już ani jednej więcej nominacji, ani jednego już miejsca...
— E!... — zawołał kawaler — otóż i południe, godzina, przeznaczona na wyjazd.
— Jak widzę, pan mnie dziś wypędzasz!... — zapytał hrabia de Guiche.
— O!... jakże mnie, hrabio, kłujesz!... — odpowiedział z pewną niecierpliwością kawaler.
— Ale nie kłóćcie się, panowie — rzekł książę — bo wiecie, że mi to przykrość sprawia.
— A nominacja?... — rzekł de Guiche.
— Weź blankiet z szafy i podaj mi go.
Guiche wziął blankiet ze wskazanego miejsca i podał go księciu wraz z piórem, umaczanem w atramencie.
Książę podpisał.
— Masz — rzekł — ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?...
— Że się pogodzisz z kawalerem.
— Najchętniej — odrzekł hrabia.
I podał mu rękę z obojętnością, która podobna była do wzgardy.
— Jedź, hrabio — rzekł kawaler, udając, że nie spostrzega lekceważenia hrabiego — jedź i wracaj coprędzej.