Cały orszak wesoły i świetny, ożywiony jednak tak rozmaitemi uczuciami, czwartego dnia po wyjeździe swoim z Paryża, przybył do Havru. Była już piata godzina po południu, a żadnej dotąd od księżniczki angielskiej nie miano wiadomości.
Zajęto się szukaniem mieszkań; i od tej chwili zaczęło się nieporozumienie pomiędzy panami, kłótnie i sprzeczki pomiędzy służącymi. Wśród błądzącego tu i owdzie tłumu zdawało się hrabiemu de Guiche, że poznaje Manicampa.
W rzeczy samej, on to był; ale ponieważ Malicorne kupił od niego najpiękniejsze suknie, ubrał się przeto skromnie, mając tylko fioletową aksamitną, srebrem haftowaną odzież.
Guiche poznał go i z twarzy i ze stroju. Już nieraz widział u niego tę fioletową odzież, zazwyczaj przeznaczoną na ostatni wypadek.
Manicamp ukazał się hrabiemu pod gorejącem sklepieniem bramy, która gorzała raczej niż była oświetlona; bramą tą wjeżdżało się do Havru, tuż obok wieży Franciszka I-go.
Hrabia, widząc smutna twarz Manicampa, nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— A! mój poczciwy Manicamp — rzekł — cóż ty w fioletach, czyś w żałobie?
— Tak, jestem w żałobie — odpowiedział Manicamp!
— Po kim?