— W tem, że pan zawsze źle o kimś mówisz — odparł Raul z właściwą sobie zimną krwią.
— Pobłażania, Raulu — mówił cicho hrabia de Guiche.
— Dajcie sobie spokój, panowie — odezwał się Manicamp.
— Dalej, panowie, naprzód — zawołał hrabia de Guiche.
I, torując sobie drogę pomiędzy końmi i paziami, pociągnął za sobą cały orszak francuski.
Wielka brama, prowadząca na dziedziniec, była otwarta; Guiche wjechał, a za nim Bragelonne, de Wardes, Manicamp i trzech, czy czterech innych.
Tam odbyto pewien rodzaj narady wojennej; naradzano się nad środkami utrzymania godności ambasady.
Bragelonne wniósł, aby uszanowano prawo pierwszeństwa.
De Wardes proponował podpalić miasto.
Ta rada wydawała się Manicampowi za gwałtowną.
Radził, aby najprzód iść na spoczynek, i to było najrozumniej.
Na nieszczęście, aby tej rady usłuchać, dwóch brakowało rzeczy:
Mieszkań i łóżek.
Hrabia de Guiche namyślał się czas jakiś, potem rzekł donośnym głosem:
— Kto mnie kocha, za mną!...
— Czy i słudzy?... — zapytał paź, zbliżając się.
— Wszyscy — odrzekł uniesiony. — Dalej panowie. Manicamp!... prowadź nas do domu, który ma zajmować księżniczka.
Nie odgadując zamiaru hrabiego, przyjaciele ruszyli za nim, a za nimi tłum ciekawych, pragnąc poznać nieodgadniony zamiar.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —