wanami, łatwo było wnioskować, że żadna z nich nie zdoła dopłynąć do przeznaczonego miejsca.
Pomimo to, statek sterniczy gotował się do wypłynięcia na morze, aby się oddać pod rozkazy admirała angielskiego.
Hrabia de Guiche upatrywał właśnie silnego statku, na którym możnaby dostać się do okrętów angielskich, gdy zauważył manewry statku sterniczego.
— Raulu — rzekł — czy nie wstyd dla istot rozumnych i silnych, jak my, lękać się szalonej wściekłości wiatru i wody?
— Właśnie tę samą czyniłem sobie uwagę — odpowiedział Bragelonne.
— A co, panie de Wardes, czy chcesz wsiąść na ten statek i jechać z nami?
— Ostrożnie, bo się potopicie — mówił Manicamp.
— I Bóg wie po co — odrzeknie de Wardes — nie zdołacie nawet dopłynąć do statków.
— A więc odmawiasz?
— Tak. Chętnie zginę w walce z ludźmi — odpowiedział, z pod oka spoglądając na Bragelonna — ale najmniejszej ochoty nie mam potykać się z chłodnemi falami.
— I ja to samo — dodał Manicamp — chociażbym nawet przybył do statków, nie mam ochoty poniewierać ostatniej sukni, która mi pozostaje. Słona woda plami.
— Zatem i ty odmawiasz?... — zawołał Guiche.
— Zupełnie i proszę uprzejmie wierzyć mi...
— Ale patrzcie — zawołał de Guiche — patrzcie, de Wardes i Manicamp, tam z pokładu admiralskiego księżniczka na nas patrzy.
— Tembardziej nie mam ochoty narażać się na śmieszność skąpania.
— I to ostatni twój wyraz, panie de Manicamp?
— Ostatni.
— A twój, panie de Wardes?
— Także.
— Zatem sam popłynę.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.
— 124 —