— A!... przebacz mi, przebacz, — mówił młodzieniec, stygnąc w zapale.
— Coś na to odpowiedział?... — zapytał hrabia, tupiąc nogą w podłogę.
— Dobyłem, panie, miecza; a że ten, który mnie obraził, był przy broni, zmierzyłem się z nim i, wytrąciwszy miecz z ręki, przerzuciłem za barierę.
— A dlaczego go nie zabiłeś?...
— Król zabrania pojedynków, a prócz tego byłem w tej chwili jego posłem.
— Dobrze — odrzekł Athos — ale dla tego właśnie powinienem udać się do króla.
— Czegóż, panie, chcesz żądać?...
— Pozwolenia na pojedynek z tym, który nas obraził.
— Panie, przebacz mi, jeśli nie postąpiłem, jak powinienem.
— A któż cię o to obwinia?...
— Ale na cóż masz prosić?...
— Będę prosił króla, aby zezwolił na twoje małżeństwo.
— Panie...
— Ale pod jednym warunkiem.
— Alboż ze mną potrzeba warunków?... rozkaż, a będę ci posłusznym.
— Pod warunkiem — mówił dalej Athos, — że wymienisz nazwisko tego, który mówił o twojej matce.
— Panie, po ci po nazwisku?... Mnie dotknęła zniewaga i skoro zyskam pozwolenie, ja sam ją pomszczę.
— Żądam, byś mi powiedział to nazwisko.
— Nie pozwolę, abyś się narażał.
— Czy bierzesz mnie za don Diega?... Wymień je.
— Żądasz pan tego koniecznie?...
— Chcę wiedzieć je.
— Wicehrabia de Wardes.
— A!... — rzekł spokojnie Athos — dobrze, znam go... Lecz konie gotowe. Zamiast za dwie godziny, możemy jechać natychmiast... Na konia!... paniczu!...
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —