De Wardes zadrżał, zbladł i z miejsca ruszyć się nie mógł.
D‘Artagnan, wciąż uśmiechający się, zajął miejsce Raula.
— Dzięki ci, Raulu — rzekł — chcę pomówić z panem de Wardes. Nie oddalaj się, wszyscy mogą słyszeć naszą rozmowę.
Uśmiech znikł z jego twarzy, wzrok stał się zimnym i przenikliwym, jak ostrze miecza.
— Jestem na rozkazy pańskie — rzekł de Wardes.
— Panie — zaczął znowu d‘Artagnan — oddawna szukałem sposobności mówienia z tobą i dopiero dzisiaj ją znajduję. Co do miejsca, zgadzam się, że źle wybrane; lecz, jeżeli chcesz pofatygować się do mnie...
— Najchętniej — odpowiedział de Wardes.
— Czy pan sam tu jesteś?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nie, jest tu Manicamp i Guiche, obaj moi przyjaciele.
— Dobrze — odrzekł d‘Artagnan — ale dwóch mało, może pan więcej znajdziesz ze swoich.
— Zapewne — odpowiedział młodzieniec, nie wiedząc, do czego to zmierza. — Tylu, ilu pan zechcesz.
— Przyjaciół?
— Tak, panie.
— Życzliwych, szczerych przyjaciół?
— Zapewne.
— Zbierz ich pan zatem, proszę cię. A ty, Raulu, przybywaj i przyprowadź z sobą pana de Guiche i de Buckingham.
— Panie, co tu zachodu!... — odpowiedział de Wardas, usiłując się uśmiechać.
Kapitan dał mu znak, aby był cierpliwy.
— Zatem czekam pana.
— I owszem.
— Do widzenia.
D‘Artagnan skierował się ku swojemu mieszkaniu. Mieszkanie d‘Artagnana, nie było puste; hrabia de la Fere czekał na niego, siedząc przy oknie.
— A co?... zapytał d‘Artagnana, kiedy tenże wchodził.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.
— 196 —