Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.
—   224   —

u jednego okna i zajrzał w oczy Aramisowi dla przekonania się czy dostojny prałat nie potrzebuje czego jeszcze.
— O!... tak!.. — począł gubernator, stojąc przed nim — nie przestajesz być, monsiniorze, jednym z ludzi najwierniej dotrzymujących słowa.
— W interesach tego rodzaju, drogi panie Baisemeaux, słowność nie jest cnotą, lecz najświętszym obowiązkiem.
— Tak, rozumiem, w interesach; lecz sprawa ta nie przynosi ci, monsiniorze, żadnej korzyści, jest to tylko przysługa, którą mi wyświadczasz.
— Dajmy temu pokój!... drogi panie Baisemeaux, przyznaj jednakże, iż pomimo całej mojej słowności, nie byłeś przecie wolnym od pewnego niepokoju.
— Co do zdrowia pańskiego, zapewne, — wybełkotał Baisemeaux.
— Chciałem tu być już wczoraj, lecz było to niepodobieństwem, gdyż byłem zbyt zmęczony — ciągnął dalej Aramis.
Baisemeaux pośpieszył wsunąć pod krzyż gościa drugą jeszcze poduszkę.
— Ale, — począł znowu Aramis, — postanowiłem sobie odwiedzić pana dziś wczesnym rankiem.
— Niezrównanie dobry jesteś, monsiniorze.
— A pośpiech wyszedł mi na dobre, o ile mi się zdaje.
— Czemuż to, monsiniorze?..
— Bo zabierałeś się pan do odjazdu.
Baisemeaux pokraśniał.
— W istocie, — rzekł, — miałem wyjechać.
— Przeszkadzam ci tedy?...
Zakłopotanie, gubernatora stawało się widocznem.
— Zawadzam ci, nieprawdaż — dodał Aramis, spojrzawszy złośliwie na biednego Baisemeaux. — Gdybym był o tem wiedział, nie byłbym tu przyjechał.
— A!.. monsiniorze, jak można przypuszczać, abyś ty, panie, przeszkadzał mi kiedykolwiek!...
— Przyznaj, że wybierałeś się na poszukiwanie pieniędzy!...