— Kochany lokatorze — przemówił Baisemeaux a wymuszonym uśmiechem — przynoszę ci rozrywkę i naddatek jednocześnie, jednę dla ducha, drugi dla ciała. Ten pan, którego tu widzisz, przychodzi cię odwiedzić, a konfitury będziesz miał na deser.
— O! panie! panie!... — odezwał się młodzieniec — zostaw mnie rok cały w samotności, na chlebie i wodzie, lecz po upływie tego roku powiedz mi, że stad wyjdę, powiedz, że zobaczę matkę moja!
— Ależ, moje drogie dziecko — odezwał się Baisemeaux — sam mi mówiłeś, iż matka twoja jest bardzo uboga, że ci u niej było niewygodnie, gdy tymczasem tutaj niczego ci nie brak!
— Panie, tembardziej, jeżeli jest uboga, należy powrócić jej jedyną podporę.
— Wiesz przecie, moje dziecko — przemówił Baisemeaux — że nie ode mnie to zależy; ja tylko mogę ci powiększyć ilość potraw, dodać kieliszeczek porto i wsunąć pomiędzy dwa talerze sucharek.
— O mój Boże! mój Boże!... — krzyknął młodzieniec, padając nawznak i tarzając się po ziemi.
Aramis, niezdolny dłużej przenieść tego widoku, cofnął się aż na schody.
— Nieszczęśliwy!... — szepnął cicho.
Baisemeaus, widząc, iż jego rady i obietnica wina porto nie wywarły wrażenia, niezadowolony z siebie wyniósł się z pokoju.
— A drzwi! drzwi!... — zawołał klucznik — pan zapomina drzwi zamknąć za sobą.
— A prawda — odparł Baisemeaux — masz tutaj klucze.
— Będę żądał ułaskawienia dla tego dziecka — rzekł Aramis.
— A jeśli go pan nie otrzymasz — odezwał się Baisemeaux — żądaj pan przynajmniej o wniesienie go na listę dziesięcioliwrowych, tym sposobem zarobimy na tem obaj.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —