Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.
—   245   —

— Przypominam.
— O czem z tobą mówiła?
Młodzieniec uśmiechnął się smutnie.
— Pytała mnie o to, o co i wy pytacie, czy jestem szczęśliwy i czy się tutaj nie nudzę.
— A witając cię lub żegnając, cóż czyniła?
— Brała mnie w swoje ramiona, przyciskała do serca i całowała.
— Przypominasz ją sobie?
— Jak najdoskonalej.
— Pytam, czy zapamiętałeś rysy jej twarzy?
— Tak.
— Zatem, poznałbyś, gdyby przypadek ci ja sprowadził, lub ciebie przed nią postawił?
— O! z wszelką pewnością.
Przelotny błysk zadowolenia przemknął po twarzy Aramisa.
Wtem Baisemeaux usłyszał klucznika, wchodzącego na górę.
— Może już wyjdziemy — żywo odezwał się do Aramisa.
Prawdopodobnie Aramis wiedział już wszystko, czego pragnął się dowiedzieć.
— Jak pan sobie życzysz — odrzekł.
Młody człowiek, widząc, iż zabierają się do odejścia, złożył im pełen grzeczności ukłon. Baisemeaux odpowiedział mu prostem skinieniem głowy. Aramis, widocznie przejęty czcią dla nieszczęścia, złożył więźniowi głęboki ukłon. Wyszli. Baisemeaux zamknął za sobą drzwi na klucz.
— I cóż!... — odezwał się Baisemeaux na schodach — co mi pan na to wszystko powiesz?
— Odkryłem tajemnicę, drogi gubernatorze — odpowiedział.
— Ba! cóż to za tajemnica?
— W rodzinie tej popełniono morderstwo.
— Co znowu!
— Pojmujesz pan, służący i mamka zmarli jednego dnia?
— To co?
— Trucizna.
— A! a!