Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.
—   251   —

Markiza zadrżała. Papier ten był koperta listu, który czytała przed przybyciem przyjaciółki; a na niej widniała pieczątka z herbem nadintendenta. Pani de Belliere, pochyliwszy się lekko na sofie, narzuciła ciężkie fałdy szerokiej sukni jedwabnej na papier, zakrywając go w ten sposób.
— Słuchaj, — odezwała się do niej nareszcie, — słuchaj, Małgorzato, czy dla wypowiedzenia mi tych wszystkich niedorzeczności wybrałaś się do mnie tak rano?..
— Nie, wybrałam się najpierw, aby cię odwiedzić i przypomnieć nasze dawne zwyczaje tak miłe i dobre; pamiętasz, jak jeździliśmy na spacer do Vincennes, a tam pod dobami, lub na polance gawędziliśmy o tych, których kochałyśmy i którzy nas kochali.
— Proponujesz mi przejażdżkę?...
— Mam karetę i trzy godziny swobodne.
— Jestem nieubrana. Małgorzato... a... jeżeli chcesz, abyśmy porozmawiały, to, nie szukając Vincennes, znajdziemy w moim ogrodzie pałacowym piękne drzewa, altanki cieniste, trawniki stokrocią usłane, i mnóstwo fijołków, których woń tutaj dochodzi.
— Dla mnie to nie wszystko jedno, margrabino... Ale w pobliżu Vincennes, mniejsza przestrzeń dzieliłaby westchnienia moje od celu, do którgo dążą one od niejakiego czasu.
Markiza raptownie podniosła głowo.
— Wszak prawda, że aż to dziwi... myślę jeszcze o Saint-Mande...
— O Saint-Mande!.. — zawołała pani de Belliere.
I spojrzenia tych dwóch kobiet skrzyżowały się, jak szpady przy rozpoczęciu zaciętej walki.
— Ty, taka dumna?... — wyrzekła ze wzgardą margrabina.
— Ja... taka dumna!... odparła pani Vanel. — Takie to już moje usposobienie... Nie przebaczam zapomnienia, nie znoszę niewierności... Gdy porzucam i płaczą po mnie, mogłabym pokochać jeszcze; lecz, skoro porzucają mnie ze śmiechem, kocham wtedy na zabój.
Pani de Belliere drgnęła mimowolnie.