Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.
—   257   —

— Poznaję te szmaragdy — rzekł kupiec — to ja kazałem je oprawiać; najpiękniejsze z tych, jakie się znajdują u dworu; przepraszam, nie, pani Chatillon ma najpiękniejsze, przeszły na nią od rodziny Gwizjuszów; lecz pani szmaragdy zaraz po nich idą.
— Co one warte?...
— Sto trzydzieści tysięcy liwrów.
Margrabina zapisała ołówkiem w notatniku cyfry, wymienione przez złotnika.
— Naszyjnik z rubinów?... — rzekła.
— Dwieście tysięcy liwrów. Sam ten kamień ze środka wart sto tysięcy.
— Tak, tak, i ja tak myślałam — rzekła margrabina. — A ileż ja mam prócz djamentów!... mnóstwo! pierścienie, łańcuchy, wisiory, żyrandole, sprzączki, spinki!... Oceniaj, panie Faucheux, oceniaj wszystko!...
Złotnik wziął lupę, ważki, ważył, rozpatrywał i robił pocichu dodawanie:
— Te kamienie — rzekł nareszcie — kosztują panią margrabinę czterdzieści tysięcy liwrów dochodu.
— Oceniasz je zatem na osiemset tysięcy liwrów?...
— Około tego.
— I ja tak myślałam. Lecz oprawa osobno, nieprawdaż?...
— Jak zwykle, proszę pani. Ja, gdybym był wezwany do sprzedaży lub kupna, to, jako zyskiem, zadowoliłbym się samem złotem z oprawy; miałbym jeszcze okrągłe dwadzieścia pięć tysięcy liwrów.
— A czy przystaniesz pan na tym zysku pod warunkiem, że sprzedasz kamienie za gotówkę?
— Ależ, pani!... — zawołał wystraszony złotnik — chyba nie sprzedajesz swoich djamentów?...
— Ani słówka, panie Faucheux, nie troszcz się o to, daj mi tylko odpowiedź. Jesteś człowiekiem uczciwym, dostawca mojej rodziny od lat trzydziestu, znałeś ojca mojego i matkę, którym służyli twoi rodzice. Mówię do ciebie, jak do przyjaciela; czy