Nareszcie zatrzymała się margrabina przed dobrze znanemi jej drzwiami, jakkolwiek widziała je raz jeden tylko w okoliczności, o ile przypominamy sobie, niemniej przykrej, niż ta, która dziś ją tu sprowadzała.
Dobyła z kieszeni kluczyk, zakręciła nim w zamku drobną i śnieżną rączką, pchnęła drzwi, które ustąpiły bez hałasu i rozkazała zanieść na pierwsze piętro kuferek.
Złożono ciężar w przedpokoju, a raczej buduarze, przyległym do salonu, w którym widzieliśmy pana Fouquet u nóg margrabiny. Pani de Belliere zamknęła drzwi i pozostała sama jedna, na wszystkie strony obwarowana. Lecz wszystko tam było tak urządzone, jakgdyby niewidzialny geniusz odgadywał nawyknięcia i życzenia niespodziewanego gościa. Na kominku ogień, świece w kandelabrach, na stoliku napoje chłodzące, książki porozkładane na stołach, świeże kwiaty w wazonach japońskich. Rzecby można, dom zaczarowany. Margrabina zapaliła świece w kandelabrach, odetchnęła wonią kwiatów i usiadła nareszcie, zapadając w głęboką zadumę.
Lecz choć smutne były jej myśli, nie były jednak pozbawione pewnej cechy słodyczy. Spoglądała na skarb, leżący przed nią w pokoju.
Nie pozostawało jej, jak zadzwonić na pana Fouquet i uciec; byłaby więcej uszczęśliwiona z pozostawienia miljona, niż gdyby go nawet sama znalazła. Lecz Fouquet dowiedziałby się