— Jechał?...
— Tak.
— Dokąd?...
— Do Paryża.
Porthos wyskoczył z łóżka i spojrzał na Aramisa obłąkanemi oczyma.
— Do Paryża?... — zapytał.
— Tak.
— O sto mil?...
— Sto cztery — odpowiedział biskup.
— A!... mój Boże, — westchnął Porthos, kładąc się znowu, jak dziecko, które od bony chce godzinę lub dwie snu wytargować.
— Trzydzieści godzin drogi, — dodał stanowczo Aramis. — Wiesz, że stacje są dobre.
Porthos ruszył nogą, wydając ciężki jęk.
— Dalej, dalej, mój przyjacielu, — nalegał prałat z pewnym rodzajem niecierpliwości.
Porthos wydobył drugą nogę z łóżka.
— I to koniecznie ja muszę jechać?... — zapytał jeszcze.
— Koniecznie.
Porthos wyprostował się na nogach, że aż podłoga zadrżała pod jego olbrzymią postacią.
— Psyt!... na miłość Boga, cicho, — rzekł Aramis — obudzisz kogoś.
— A!... prawda, — odpowiedział Porthos piorunującym głosem — zapomniałem; ale bądź spokojny, już się będę strzec.
To mówiąc, opuścił pas od płaszcza i pistolety, oraz kieskę, z której teraz z przeciągłym brzękiem wysypały się talary.
Brzęk ten zagotował zagotował krew w Aramisie, Porthos zaś zahuczał śmiechem.
— A to dziwne — rzekł zwyczajnym głosem.
— Ciszej, ciszej, Porthosie.
— A!... prawda.
I zniżył głos o pół tonu.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.
— 34 —