U d‘Artagnana było cicho.
Lokaj, postawiony przy drzwiach na straży, nie widizał światła i nie słyszał szelestu.
Aramis zamknął drzwi za sobą, kazał lokajowi iść spać i sam się położył do łóżka.
D‘Artagnan, nic się nie domyślając, sądził, że wszystkiego dokona, gdy wstanie o wpół do piątej.
Wstawszy, pobiegł w koszuli do okna. Okno wychodziło na dziedziniec.
Dzień zajaśniał.
Dziedziniec był pusty, nawet kury z grzęd nie poschodziły jeszcze.
Nikogo nie widać.
Wszystkie drzwi były zamknięte.
— Wybornie, — rzekł do siebie d‘Artagnan. — Ja wstałem najpierwszy. Ubierajmy się, i dalej do dzieła!...
I zaczął się ubierać.
Tym razem starał się pozbyć w ubraniu owego zaniedbania, właściwego mieszczanom; zapinając się i ściskając, kładąc na bakier kapelusz, usiłował nadać sobie minę żołnierska, której brak zwrócił uwagę Aramisa.
To uczyniwszy, wszedł niespodziewanie do pokoju Aramisa.
Ten spał, albo udawał, że śpi.
Wielka otwarta księga leżała przy nim na pulpicie; świeca woskowa paliła się jeszcze przy niej. Był to dowód cnotliwego spędzenia nocy i chęci obudzenia się w dobrej myśli.
Muszkieter uczynił to samo z biskupem, co biskup z Porthosem.
Uderzył go po ramieniu.
Widać, że Aramis udawał śpiącego, albowiem zamiast obudzić się nagle, pozwolił drugi raz się uderzyć.
— A!... to ty — rzekł, wyciągając rękę. — Na honor, zapomniałem we śnie, że mam przyjemność mieć cię w moim domu. Która godzina?...
— Nie wiem — odpowiedział d‘Artagnan mocno zmieszany. —
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.
— 37 —