na to przybył do mojej djecezji, abyś mnie z Bogiem poróżnił?...
— Ba!...
— Wszak wiesz, że nigdy odmówić ci nie byłem w stanie; ale drogo mnie będziesz kosztował.
D‘Artagnan przygryzł usta.
— Już ja grzech biorę na siebie — rzekł — zmów Ojcze nasz, przeżegnaj się i koniec.
— Psyt!... — odezwał się Aramis, — widzę, że nie jesteśmy sami, bo ktoś obcy przybywa.
— Odpraw go.
— Nie mogę, wczoraj oznaczyłem rozmowę, jest to pryncypał kolegjum jezuickiego i przeor dominikański.
— Twój sztab — niech i tak będzie.
— Cóż będziesz przez ten czas robił?...
— Pójdę, obudzę Porthosa i z nim zaczekam, aż skończysz naradę.
Aramis nie ruszył się z miejsca, nie mrugnął oczyma, nie wyrzekł ani słowa.
D‘Artagnan postąpił ku drzwiom.
— A czy wiesz, gdzie Porthos śpi?... — rzekł biskup.
— Nie wiem, ale zapytam.
— Idź korytarzem i otwórz drugie drzwi na lewo.
— Dziękuję, do widzenia.
I d‘Artagnan udał się w kierunku przez Aramisa wskazanym, lecz zaledwie dziesięć minut upłynęło, powrócił.
Zastał Aramisa, siedzącego pomiędzy przeorem dominikańskim i pryncypałem jezuickim, zupełnie w tej samej postawie, jak niegdyś go zastał w oberży Crevecoeur.
Towarzystwo to nie zmieszało muszkietera.
— Cóż takiego?... — spokojnie zapytał Aramis. — Może masz co do powiedzenia, mój przyjacielu?
— Chciałem ci powiedzieć, — odpowiedział D‘Artagnan, patrząc na Aramisa — że Porthosa niema.
— Ale czy napewno?... — spokojnie zapytał Aramis.
— Przychodzę z jego pokoju.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.
— 39 —