— Nadaremnie.
— Jakto nadaremnie?...
— Ponieważ Jego Wielebności niema w domu.
— Jego Wielebności niema w domu; a gdzież się podział?...
— Wyjechał.
— Wyjechał?...
— Tak.
— A dokąd wyjechał?...
— Ja nie wiem, ale może mówi panu o tem.
— Jakto?... jakim sposobem mówi?...
— W tym liście, który mi oddał do pana...
I wyjął list z kieszeni.
— Dawaj go, nudziarzu — rzekł d‘Artagnan, wydzierając mu pismo z rąk.
— A!... rozumiem — mówił dalej d‘Artagnan, spojrzawszy na list biskupa.
I czytał półgłosem, co następuje:
„Ważny interes wzywa mnie do jednej z parafij mojej djecezji. Myślałem, że się zobaczymy przed odjazdem, ale zwątpiłem o tem, przypuszczając, że może dwa, albo trzy dni zabawisz na Belle-Isle z naszym, poczciwym Porthosem.
„Baw się wesoło, ale nie mierz się z nim przy stole, jest to rada, którąbym dał nawet Athosowi w jego najświetniejszej epoce.
„Żegnam cię, mój drogi. Wierzaj mi, że bardzo mi przykro nie korzystać z twojego towarzystwa.“
— A!... to mnie dopiero wykierowano na dudka!... — zawołał d‘Artagnan — ale ten będzie się śmiał szczerze, kto się roześmieje ostatni. Zadrwiono ze mnie jak z małpy, której podano pusty orzech.
I, uderzywszy w twarz śmiejącego się lokaja, wybiegł z biskupiego pałacu.
D‘Artagnan udał się na pocztę i tam, wybrawszy konia, przekonał się, że nietylko jelenie szybkiemi są w biegu.