W trzydzieści pięć godzin po wypadkach, któreśmy opowiedzieli, gdy pan Fouquet, według zwyczaju, zabroniwszy wejścia do siebie, pracował w osobnym gabinecie swojego domu, przy ulicy Saint-Mande, który już znamy, kareta, zaprzężona w cztery konie, spienione od potu, galopem wjechała na dziedziniec.
Zapewne czekano na tę karetę, bo trzech, czy czterech lokai poskoczyło ku drzwiczkom i otworzyło je, pan Fouquet zaś powstał z krzesła i podbiegł do okna. Tymczasem jakiś mężczyzna powoli wysiadał z karety, opierając się na ramionach lokaja.
Zaledwie wymówił swoje nazwisko, aliści jeden z lokai poskoczył i znikł w przedsionku.
Człowiek ten udał się, ażeby uprzedzić swojego pana, lecz nie potrzebował pukać do drzwi.
Fouquet stał już na progu.
— Jego Wielebność biskup z Vannes — rzecze lokaj.
— Dobrze — odpowiedział Fouquet.
I oparł się na poręczy schodów, po których zwolna wstępował Aramis.
— Czy to ty, kochany przyjacielu?... — rzekł.
— Tak, ja sam, panie, ale zmęczony i osłabiony.
— A!... biedaku — wyrzekł Fouquet, podając mu rękę, na