Kiedy Fuquet angielskim ekwipażem galopem pędził do Luwru, król pracował z Colbertem.
Nagle Ludwik XIV-ty zamyślił się.
Dwa wyroki śmierci, które podpisał po wstąpieniu na tron, przyszły mu na pamięć.
Były to dwie czarne plamy, jakie zawsze mu stały przed oczyma, chociaż oczy zamykał.
— Panie — rzekł nagle do ministra — zdaje mi się, że ci dwaj ludzie, których potępiłeś, nie byli bardzo winnymi.
— Najjaśniejszy Panie, wybrano ich z gromady łotrów, co przynajmniej na dziesiątkowanie zasłużyli.
— Wybrano?... Kto ich wybrał?...
— Potrzeba, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział obojętnie Colbert.
— Potrzeba — to wiele znaczący wyraz — rzekł cicho młody monarcha.
— To wielka bogini, Najjaśniejszy Panie.
— Byli oni przyjaciółmi wielkorządcy, nieprawdaż?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, byli oni nadzwyczaj przywiązani do pana Fouquet, gotowi nawet życie poświęcić dla niego.
— I dowiedli tego — rzekł król.
— Prawda!... lecz nadaremnie, czemu zapewne nie winni.
— Wiele ci ludzie zrabowali pieniędzy?